sobota, 31 grudnia 2011

Chińskie wino stołowe

Wino z końca świata
  1. Dynasty, Jin Wang Chao, bezrocznikowe, odmiana: ja stawiam na duży udział Cabernet Sauvignon, region: prawdopodobnie prowincja Shandong (większość winogron skupowanych przez producenta pochodzi właśnie stamtąd, kraj: Chiny.
    W grudniu głośnym echem odbiła się degustacja porównawcza win chińskich i francuskich z regionu Bordeaux przeprowadzona w jednym z pekińskich hoteli. O jej specyfice i wynikach pisać nie będę, za to polecam wszystkim zainteresowanym rzetelne podsumowanie wydarzenia autorstwa Ewy Rybak. W przeciwieństwie do grudniowej degustacji, na której chińskie winiarstwo reprezentowały najlepsze etykiety z Kraju Środka, ja spróbuję dziś chińskiego wina dla ludu (chociaż biorąc pod uwagę nazwę kraju, chyba każde produkowane tam wino można tak określić). Producent Jin Wang Chao o wdzięcznej nazwie Dynasty, zaczął swoją działalność w 1980 roku jako joint-venture winiarskiej firmy z miasta Tianjin z francuskim gigantem Rémy Martin;
  2. Wygląd: na etykiecie próżno szukać rocznika, regionu, jak i odmiany winogron. Klasyczne wino stołowe z końca winiarskiego świata. Jin Wang Chao w kieliszku prezentowało się, jak na stołówkę, niebywale elegancko. Miało głęboki ciemno – purpurowy kolor;
  3. Nos: bardzo wyraźny, monstrualnie przerośnięty wręcz aromat jeżyn i czarnej porzeczki. Pachniało również świeżo zaoraną ziemią;
  4. Smak: potężne taniny i wytrawność przeszywająca niemal do kości. Wygląda na to, że w Tianjin nawet stołówki robią poważne. To wszystko spowodowało, że pierwszy raz w życiu dekantowałem wino stołowe. To tak jakby robić rozgrzewkę przed pójściem spać. Po ponad godzinie okazało się jednak że nie zwariowałem, a Jin Wang Chao nabrało dzięki dekantacji nieco ogłady. Taniny lekko odpuściły na rzecz jeżyn i powideł z czarnych porzeczek. Winiarze z Dynasty podkręcili, w sobie tylko znany magiczny sposób, encyklopedyczne cechy Cabernet Sauvignon. Było dokładnie tak jak smakuje Cabernet tyle, że z dwukrotnym natężeniem;
  5. Cena: jak na chiński produkt przystało cena konkurencyjna - 4 EUR. To zupełnie poprawne wino, którego jakość przewyższa większość win europejskich w tej cenie. Wygląda więc na to, że wina z Chin (piątego pod względem wielkości produkcji winiarskiego kraju świata) wpisują się w ogólną charakterystykę chińskich produktów, czyli poprawnie i niedrogo.
Na zakończenie chciałbym wspomnieć o dwóch cechach Jin Wang Chao, o których istnieniu dowiedziałem się dopiero nazajutrz. Wiem o czym myślicie, ale nic z tych rzeczy. Głowa nie przypominała o swoim istnieniu bardziej niż zwykle, tyle że uświadomiłem sobie, że wypicie butelki Jin Wang Chao zajęło mi prawie pół dnia i doprawdy nie wiem jaki był tego powód. Po prostu wolno się je piło. Nie potrafię również wytłumaczyć, czemu drugie pół dnia zajęło mi pozbywanie się czerwonego osadu w karafce, która wcześniej nie jedno już przecież przeszła.
Wielu winiarskich przyjemności w Nowym Roku.

niedziela, 25 grudnia 2011

Hiszpański Cabernet z Costers del Segre

Gładki początek z gorzkim zakończeniem

  1. Raimat, Viña 32, 2007, Cabernet Sauvignon, apelacja: Costers del Segre DO, kraj: Hiszpania. Apelacje w północno-wschodniej Hiszpanii, do których Costers del Segre należy, pozwalają trochę odpocząć od wszechobecnego w tym kraju Tempranillo. Mnie do hiszpańskiego Cabernet Sauvignon skłoniło nie tyle znużenie Tempranillo, co ciekawość na ile „Cab” zdoła się uwolnić od kobiecego (to oczywiście komplement!) stylu hiszpańskiej czerwieni spod znaku Tempranillo;
  2. Wygląd: wino miało barwę ciemnej purpury i supermarketową, jak dla mnie zbyt nowatorską etykietę;
  3. Nos: typowo hiszpański, z tak charakterystyczną lekko mdłą waniliową nutą, której obecność może wynikać ze zbyt długiego dojrzewania wina w młodym amerykańskim dębie. Było też sporo leśnych owoców zatopionych w czekoladowo-waniliowym budyniu. Ciekawym urozmaiceniem okazał się, nieczęsto spotykany w czerwonych winach, aromat przejrzałej gruszki. Ogólnie jednak mocno hiszpańsko – słodko i gładko, a po szorstkości Cabernet Sauvignon nie było śladu;
  4. Smak: po przełknięciu Viña 32 możnaby z powodzeniem zdać każdy egzamin do szkoły aktorskiej. Wino swoją niebywałą wręcz goryczą i niewiele mniejszą kwasowością wykręcało twarz we wszystkie możliwe strony. O ile nos był przyjemny i łagodny, to smak agresywny i nieharmonijny. Wino smakowało tak, jakby ktoś na oślep zmieszał pięć rodzajów czerwonego wina i bez wcześniejszego spróbowania zabutelkował. Na szczęście ponad godzinne napowietrzanie uwolniło resztki owoców, które uczyniły Viña 32 nieco przyjemniejszym;
  5. Cena: napiszę przekornie, że 9,80 EUR za najbardziej gorzkie wino świata, które kompletnie inaczej pachnie niż smakuje, to nie jest wygórowana cena. W końcu każde „naj” jest w cenie, a wyraźna dysharmonia aromatu i smaku również dostarczy niezapomnianych wrażeń.   
Czas przedświąteczny to dla wielu okres wzmożonej aktywności towarzyskiej. Dla mnie to czas, kiedy wypijam największą w roku ilość wina należącego do szerokiej kategorii win nijakich. Wcale mnie to nie martwi, bo przecież nie tylko o wino na przedświątecznych spotkaniach chodzi. Co więcej, lubię od czasu do czasu wypić wino, o którym da się powiedzieć niewiele więcej ponad to, że smakuje... jak wino. Taki winiarski masochizm, staram się jednak uprawiać tylko raz w roku – przed Świętami Bożego Narodzenia.

niedziela, 11 grudnia 2011

Puligny-Montrachet białe wino z Burgundii

Wiejskie wino z Burgundii

  1. Bouchard Père & Fils, 2007, odmiana: Chardonnay, apelacja: Puligny - Montrachet AC, region: Burgundia – Côte de Beaune, kraj: Francja.
    Côte de Beaune przez wielu jest uważane za miejsce gdzie powstają najlepsze białe wina na świecie. Jeszcze większa liczba osób opinię tę po prostu powtarza. Wydaje się to jednak lekkim uproszczeniem, jako że tutejsze wina mają swój bardzo wyrazisty styl. Jeśli komuś on nie odpowiada, to Côte de Beaune dla niego takim miejscem być nie powinno. Wina mogą być najlepsze, ale zawsze w odniesieniu do konkretnych gustów. Tak jak nie ma najładniejszego i najbrzydszego koloru. I to, że większość ludzi uważa różowy za ładniejszy od czarnego, wcale tego stanu rzeczy nie zmienia;
  2. Wygląd: jasnożółte wino z zielonkawym refleksem. Po tym winie spodziewałem się nieco ciemniejszej barwy. To Puligny - Montrachet przypomina bardziej „wiejskie” Chablis (z dość rozległej apelacji Chablis AC) niż reprezentanta wielkiej białej trójki z Côte de Beaune: Meursault, Puligny-Montrachet, Chassagne-Montrachet;
  3. Nos: jabłka, ale nie te pierwotne - świeże zielone, a raczej na różny sposób przetworzone. Pachniało gorącą, wyjętą prosto z pieca szarlotką, startymi na drobnej tarce jabłkami pozostawionymi na kilka godzin, upieczonym w całości jabłkiem polanym odrobiną miodu. Był oczywiście, tak charakterystyczny dla Côte de Beaune mineralny uścisk, który przejawiał się zapachem ropy naftowej, było masło, dojrzały melon i odrobina stłamszonej przez jabłka gruszki;
  4. Smak: dla win takich właśnie jak to używam w swoich opisach czasu przeszłego. Chcę mieć możliwość podkreślenia, że w winach nie wszystko dzieje się w jednym momencie. Zaczęło się od mocnej kwasowości i drewnianych żerdzi w starym płocie. Niemal jednocześnie ujawniły się ostre, choć bliżej nie określone, przyprawy. Po chwili wino zaczęło wyraźnie smakować ropą naftową. Było tłuste jak racuchy, które w dodatku ktoś posmarował masłem. Finisz, już wyraźnie maślano-beczkowy, a czas w jakim je czułem w ustach, na pewno trzeba by liczyć w minutach. Wysoki 13,5% alkohol był zupełnie niezauważalny w obliczu ogromu wrażeń niealkoholowych;
  5. Cena: 29 EUR choć do najniższych nie należy, to dostarczone wrażenia ją rekompensują. Puligny-Montrachet od rodziny Bouchard okazało się winem złożonym, a jednocześnie wyjątkowo, jak na taką ilość doznań, uporządkowanym. Warto przy tym pamiętać, że jest to najbardziej podstawowa – „wiejska” apelacja, w której grona mogą pochodzić z każdej winnicy leżącej w granicach gminy Puligny-Montrachet. Aż strach pomyśleć jak smakowałoby Premier Cru, czy Grand Cru, no i ile by kosztowało.
Na pejzaż północnej Burgundii, oprócz łagodnych wzniesień, składają się wielcy producenci (négociants) którzy kupują wszystko co z winem jest związane - od owoców, poprzez gotowe wino które później mieszają, na winnicach kończąc. To właśnie oni zajmują honorowe miejsce na burgundzkich etykietach, sprzedając często wina z wielu apelacji. W Burgundii zdają się więc obowiązywać proste, acz bezwzględne zasady. Im jesteś większy, tym więcej możesz i tym bardziej mali pracują na twój sukces. Do twardych zasad Côte d’Or dodałbym jeszcze tę, że cena (a przeważnie i jakość) wina rośnie wraz z wysokością położenia winnicy na tamtejszych łagodnych wzniesieniach. Im bliżej wierzchołka wapiennego wzgórza, tym większa szansa na apelację Grand Cru albo co najmniej Premier Cru. Winnice położone u podnóża często muszą się zadowolić apelacjami „wiejskimi”, które zapożyczają swoje nazwy od nazw burgundzkich gmin.

środa, 30 listopada 2011

Libańskie wino z Chateau Ksara

Libańskie czary
  1. Chateau Ksara, Le Prieuré, 2007, odmiany: Cabernet Sauvignon, Carignan, Mourvedre, Cinsault region: Bekaa Valley kraj: Liban
    Chateau Ksara miałem okazję już pić kilka lat temu. Wtedy, z pośpiesznie zjedzonego w czasie krótkiej przerwy w podróży lunchu, Ksara uczyniła chwilę, którą pamiętam tak samo dobrze, jak to skąd i dokąd jechałem. Ciekawe czy i dzisiaj Le Prieuré potwierdzi swoje czarodziejskie możliwości?;
  2. Wygląd: Le Prieuré, które stało przede mną, zwracało uwagę zszarzałą i lekko poplamioną etykietą, zupełnie jakby ostatnie lata spędziło w wilgotnej, zakurzonej piwnicy gdzieś w libańskich górach. Niewykluczone zresztą, że tak właśnie było, jako że wino dostałem w prezencie, a jego wcześniejsze losy nie są mi znane. Za sprawą etykiety po przejściach, zrobiło się prawdziwie winiarsko, a nawet trochę tajemniczo. Wino miało głęboki rubinowy kolor z wyraźną jednak białą obwódką, widoczną kiedy kieliszek pochylało się nad jasnym tłem. Zwykle dzieje się tak przy starszych winach, które zaczynają powoli tracić głębię swojego koloru. Nie tylko więc etykieta wyglądała na starszą niż była w rzeczywistości, ale i wino jakoś tak się szybciej zestarzało.
  3. Nos: całe wiadra leśnych owoców, terpentyna, beczka, a na koniec jeszcze filiżanka świeżo zaparzonej kawy;
  4. Smak: wino, które wyglądało na przedwcześnie podstarzałe, w smaku tryskało energią tak, że ledwie je można było ujarzmić. Zaczepnie kłuło w język, zupełnie jakby wbijało w niego dziesiątki drobniutkich szpilek. Świetna kwasowość (wiem że mam do niej słabość, ale na razie próby pozbycia się jej spełzły na niczym) budowała wokoło siebie całą strukturę Le Prieuré. Było trochę subtelnej i zarazem pikantnej francuskiej beczki, która nie wpychała się między pozostałe elementy smaku, jak to ma często w zwyczaju robić amerykański dąb. Długi finisz kończył się lekko karmelowo;
  5. Cena: około 9 EUR, chociaż kiedy i gdzie została kupiona ta dokładnie butelka nie wiem. Chateau Ksara potwierdziła raz jeszcze swoje czarodziejskie umiejętności utrwalania miło chwil spędzonych w jej towarzystwie. Ciekawe czy wino dałoby radę nudnym imieninom u cioci, czy przydługim świątecznym zakupom?
Jeśli ktoś by mnie spytał z czym kojarzą mi się libańskie wina, to przychodzą mi do głowy trzy rzeczy. Po pierwsze: są to wina na wysokim, a właściwie z wysokiego poziomu. 1000 m n.p.m. jest ledwie średnią wysokością położenia libańskich winnic. Po drugie: te z nich, które mamy okazję kupić w Europie prezentują zupełnie przyzwoitą jakość. Po trzecie wreszcie: każdy Libańczyk jest święcie przekonany, że właśnie z Fenicji wino rozpoczęło swój pełen sukcesów podbój świata.

poniedziałek, 21 listopada 2011

Armeńskie wino z odmiany Areni


Kukaska dusza
  1. Vedi Alco CJSC, Areni, 2008, szczep: Areni, region: Vayots Dzor, kraj: Armenia.
    Udokumentowana historia wina, według wielu, zaczyna się właśnie na Kaukazie. Najstarsze roczniki pochodzą gdzieś z roku 4000 p.n.e. Należy tylko mieć nadzieję, że nie przetrwały do dziś, bo mogłyby poważnie zaszkodzić odważnym degustatorom. Chociażby z racji tradycji wina z Kaukazu zasługują na uwagę. Jeśli Włochy czy Francję nazywamy winiarską klasyką, to jak nazwiemy wina z Gruzji czy Armenii? Miejmy to na uwadze zanim odwrócimy się od półek z winami z Kaukazu i podążymy w kierunku tych na których stoją o tysiące lat młodsi kuzyni z Australii czy Nowej Zelandii;
  2. Wygląd: etykieta Areni ani na chwilę nie przyciągała uwagi. W kieliszku wino miało jasno rubinowy kolor. Byłoby łatwym celem dla zwolenników zasady, że jakość czerwonego wina jest odwrotnie proporcjonalna do nasycenia jego barwy;
  3. Nos: było bardzo kaukasko, czyli pachniało fiołkami i owocami granatu. Gdzieniegdzie pojawiała się śliwka. Im dłużej wino oddychało, tym bardziej robiło się fiołkowo-waniliowe;
  4. Smak: miałem wrażenie, że wino kręci się w ustach niczym karuzela lądując ostatecznie gdzieś na górze podniebienia. Sporą kwasowość i niewielkie taniny idealnie uzupełniał „czynnik kaukaski”, który ja odbieram jako fiołkowo-granatową mieszankę. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że Areni z Vedi Alco to wino wytrawne, jako że znaczna część kaukaskiej produkcji to wina półwytrawne, a nawet półsłodkie;
  5. Cena: 10,80 EUR. AA, czyli Areni z Armenii, to wino z kaukaską duszą, tak inną od tego do czego zazwyczaj przywykliśmy. Dla mnie miłym zaskoczeniem jest fakt, że armeńskie Areni udźwignęło ciężar rywalizacji z potężnym winiarskim sąsiadem - Gruzją. Świetne wino i co najważniejsze, wierne lokalnej kaukaskiej tradycji.
Na zakończenie życzę wszystkim, którzy będą kiedyś brali udział w ślepej degustacji (czyli takiej w której możemy polegać tylko na własnym podniebieniu, a nie na winiarskich etykietach) aby trafili na wino z Kaukazu. Niezawodne fiołki i granaty poprowadzą ich niechybnie do zwycięstwa.

piątek, 11 listopada 2011

Cannonau włoskie wino z Sardynii

Rywalizacja do 6 Euro

  1. Cantine di Dolianova (jest jedną ze spółdzielni rolnych, tak popularnych w niektórych regionach Włoch), Anzenas, 2007, szczep: 90% Cannonau (znane szerzej jako Grenache), apelacja: Cannonau di Sardegna DOC, region: Sardynia, kraj: Włochy;
    Jak obiecałem kilka dni temu, Anzenas będzie drugim, obok Bairrada Primavera, winem w kategorii do 6 EUR, a właściwie do 5,50 EUR, bo tyle właśnie za Grenache z Sardynii musiałem zapłacić. Czy za tą cenę można zapewnić sobie winiarskie emocje? Primavera je zapewniła, tyle, że były one raczej negatywne, a nie o takie przecież tu chodzi;
  2. Wygląd: mała czarna etykieta Anzenas była prawie niewidoczna na sklepowej półce. Butelka, która zamiast rozpychać się łokciami za sprawą krzykliwej etykiety, stała skromnie rezygnując z nadmiernego makijażu, natychmiast przykuła moją uwagę. Zaczęło się jednak nieprzyjemnie od pokruszenia lekko przy otwieraniu korka, który wylądował w pierwszym kieliszku wina. Jego części pływały w ciemno rubinowej, dość gęstej cieczy;
  3. Nos: jeżyny, wanilia i wiśnie. Niby nic szczególnego, ale nos wcale nie chciał się oderwać od kieliszka. Korkowe grzeszki zostały w całości odkupione;
  4. Smak: Anzenas smakowało zupełnie tak jakbym gryzł ziemię. Dotychczas miałem ją w ustach raczej zawsze przypadkowo, ale Cannonau z Sardynii zupełnie nieprzypadkowo zapełniało kolejne kieliszki. Dostarczało dużo przyjemności. Na finiszu ujawniały się jeżyny, a nawet od czasu do czasu, czarna porzeczka. Tę niełatwą mieszankę temperowała nieco wysoka kwasowość, która czyniła Anzenas trochę łatwiejszym i bardziej przyjaznym dla tych, którzy za smakiem ziemi w ustach nie przepadają. Jedynym minusem był wyczuwalny alkohol - gdyby trochę odpuścił, było by bardziej harmonijnie i mniej westernowo;
  5. Cena: 5,50 EUR. Trudne, ale jak zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, ciekawe wino. Gdybym zapłacił za nie 12 EUR, wcale nie czułbym się oszukany. I to jest właśnie nieprzewidywalność winiarskiego świata. Nigdy nie wiadomo ile pozytywnych doznań dostarczy nam otwarta butelka wina, niezależnie od tego ile za nią zapłaciliśmy.

poniedziałek, 31 października 2011

Portugalskie wino z regionu Bairrada

Rywalizacja do 6 Euro

  1. Caves Primavera, Bairrada Reserva, 2005, szczepy: Baga, Tinta Roriz, Castelão, apelacja: Bairrada DOC, kraj: Portugalia;
    Etykieta tego wina niejedną butelkę wpędziłaby w kompleksy. Bairrada to zbierający pochlebne opinie region kojarzony z ciekawą czerwoną odmianą Baga. Reserva oznacza w Portugalii (inaczej niż ma to miejsce u sąsiadów ze wschodu gdzie jest określeniem minimalnego czasu jakie wino musi dojrzewać) że w winiarni dołożono dodatkowych starań przy produkcji. Wino musi być rocznikowe, mieć wyższą zawartość alkoholu oraz przejść bliżej nieokreślony, ale jednak, panel degustacyjny. O ile etykieta Primavera Bairrada robi wrażenie, to cena zadziwia - 4,5 Euro za butelkę. Do wczoraj myślałem, że nie jest możliwe kupienie, poza Portugalią, 6-letniej Bairrada Reserva za mniej niż 8-10 Euro. W związku z tym, dziś i w następnym wpisie, będzie o dwóch winach do 6 Euro. Dziś tania Portugalia, za tydzień Włochy. Kto lepszy, kto tańszy i czy tani znaczy zły?;
  2. Wygląd: jasny rubin, przypominający bardziej Pinot Noir z chłodnego rocznika, niż Baga, Tinta Roriz czy Castelão;
  3. Nos: ledwie wyczuwalny. Napowietrzam wino w karafce, zgodnie z zasadą, że dekantacja jeszcze żadnemu winu nie zaszkodziła, choć oczywiście nie każdemu jest w stanie pomóc. Po 15 minutach coś zaczyna się dziać. Do nosa dobiega zapach zakurzonego gumolitu, przejrzałych, a nawet rozdeptanych jeżyn oraz odrobina wiśni. Po dłuższym pobycie w kieliszku Primavera Bairrada zaczyna pachnieć czerwonymi kwiatami wąchanymi z odległości mniej więcej dwóch metrów;
  4. Smak: jest zdecydowanie zbyt kwaśno, biorąc pod uwagę, że taniny odeszły bezpowrotnie, a owoce też stoją w drzwiach gotowe do ewakuacji. Honoru starają się bronić czerwone kwiaty, które są nieco bardziej wyraziste niż w aromacie;
  5. Cena: 4,5 EUR. Gdyby to wino było choć odrobinę gorsze, można by je określić mianem pijalnego tylko w szczególnych okolicznościach. A tak, jest po prostu mocno przeciętne.

Oczywiście fakt, że wino kosztuje 4,5 EUR nie czyni go kiepskim. A że tak naprawdę jest, mam nadzieję, że udowodni już za tydzień wino z włoskiej Sardynii.

poniedziałek, 17 października 2011

Pedro Ximenez słodkie wino z Jerez

W poszukiwaniu najsłodszego wina na świecie


  1. Gonzalez Byass S.A., Nectar, bezrocznikowe, szczep: Pedro Ximenez, apelacja: Sherry Jerez Xerez DO, kraj: Hiszpania;
    Wzmacniane wina Jerez (czy Sherry jak wolą Anglosasi) kojarzą się przede wszystkim z wytrawnym Fino, którego magia polega na tym, że po jego wypiciu zaraz się głodnieje, niezależnie od tego ile się przed chwilą zjadło i jak wielkim jest się niejadkiem. Słowem, wymarzony aperitif i największy wróg zarazem wszystkich będących na diecie. Ale w andaluzyjskim mieście Jerez de la Frontera produkują również inny rodzaj Sherry, po którego wypiciu apetyt raczej maleje. Z suszonych na niemiłosiernie grzejącym tu słońcu gron białej odmiany Pedro Ximenez produkuje się prawdopodobnie najsłodsze wina świata (nawet do 400 gram cukru na litr). Dla porównania 6-putonowy Tokaj to „ledwie” 150 g/l;
  2. Wygląd: czarne (choć znający się lepiej na kolorach, a obecni przy degustacji optowali za mahoniowym) wino, którego kolor był tak niewiniarski, że aż umieściłem na zdjęciu kieliszek, żebyście też to mogli zobaczyć. PX miało kolor i konsystencję zużytego oleju silnikowego, albo jak ktoś woli mniej drastyczne porównania, słodkiego syropu na przeziębienie;
  3. Nos: to wino pachniało przede wszystkim wigilijnym kompotem z suszonych owoców. Ile domów, tyle różnych wigilijnych smaków i zapachów, więc pozwólcie mi doprecyzować jak pachniał wigilijny kompot u mnie w domu: suszone śliwki, figi, morele i rodzynki. Spoza wigilijnych zapachów odnalazłem odrobinę karmelu;
  4. Smak: to nie tylko najsłodsze wino, ale w ogóle najsłodsza rzecz jaką kiedykolwiek miałem w ustach. Nie było tu mowy o żadnej kwasowości, która podjęłaby chociaż próbę zbalansowania słodyczy. Eiswein przy PX to gorzka herbata. W smaku dużo suszonych owoców, a po lekkim ogrzaniu w kieliszku, sporo kawy i czekolady;
  5. Cena: 8 EUR. Dzięki jego nokautującej słodyczy towarzystwa Pedro Ximenez nie wytrzyma, moim zdaniem, nawet słony pleśniowy ser, który tak dobrze smakuje z Sauternes czy Eiswein. PX natomiast idealne uzupełniałoby popołudniowe ciasto czy puchar lodów.
Region Jerez w Andaluzji to miejsce wyjątkowe dla miłośników wina. Jeśli przeżywacie winiarski kryzys i myślicie że wszystkiego w życiu spróbowaliście, to polecam delikatne jak porcelana Fino, słone niczym morska bryza Manzanilla, orzechowe Amontillado, czy słodkie jak miód Pedro Ximenez. Z Jerez nuda nam nie grozi.

wtorek, 4 października 2011

Hiszpańskie Tempranillo z regionu Toro

Toro które w siłę rośnie

  1. Bodegas Marqués de Olivara, Tinta de Toro Reserva, 2004, szczep: Tempranillo (znany w Toro jako Tinta de Toro), apelacja: Toro DO, kraj: Hiszpania;
    Zanim o samym winie, krótko o najbardziej nadużywanym chyba na winiarskich etykietach słowie – reserva, które w większości przypadków nie znaczy nic, zdradzając jedynie wybujałe ambicje producenta. Nie dajmy się więc „nabijać w reservę”, zwłaszcza w tą z Nowego Świata. Nie znaczy to oczywiście, że nie ma krajów winiarskich, które podchodzą uczciwie do tego terminu i gdzie jego użycie znajduje odzwierciedlenie w precyzyjnych regulacjach prawnych. Do tej nielicznej grupy zalicza się właśnie Hiszpanie. Każda reserva z Półwyspu Iberyjskiego, zanim ujrzy sklepowe półki, dojrzewa co najmniej 3 lata. Minimum rok z tego okresu starzeje się w dębowych beczkach;
  2. Wygląd: purpurowe gęste wino zostawiało wyraźne strużki na ściankach kieliszka;
  3. Nos: dużo wiśni w czekoladzie, odrobina jeżyn, karmel, wanilia. Cała ta mieszanka jednoznacznie kojarzyła się z lodami w jednej z fastfoodowych sieci restauracji, czyli całkiem przyjemnie;
  4. Smak: słodki nos znajdował w pełni odzwierciedlenie w smaku. Nie jestem zwolennikiem nazywania wina smacznym, a już tym bardziej pysznym, ale to rzeczywiście pierwsze określenie które przychodziło do głowy po spróbowaniu Tinta de Toro z winnicy Marqués de Olivara. Całą winiarską sielankę psuł przerośnięty, monstrualny alkohol, który w winach można określać niemal jak temperaturę w zimie, dzieląc ją na odczuwalną i rzeczywistą. W Tempranillo z Toro rzeczywisty alkohol, jak informowała etykieta, był na poziomie 14,5%, do odczuwalnego dodałbym kolejne 1,5-2%; Wracając do pogody to jakieś -5°C przy wietrze 30 km/h. Kto to wytrzyma?;
  5. Cena: 12 EUR. Było słodko i przyjemnie do czasu kiedy wino okazało się alkoholową bombą. Bez towarzystwa czerwonego mięsa Toro lekko męczyło.

    Jeszcze 20 lat temu, apelacja Toro niewiele mówiła miłośnikom wina, nawet w rodzimej Hiszpanii. Co prawda warunki do robienia dobrego wina były tam zawsze, ale nie bardzo umiano to wykorzystać. W ostatnim dziesięcioleciu Toro z nawiązką jednak nadrabia stracony czas, pnąc się systematycznie w górę w winiarskiej hierarchii.
    Wiem, że za chwilę narażę się licznym miłośnikom starzonego w beczkach hiszpańskiego Tempranillo, ale mnie w większości tych win brakuje trochę zadziorności, jakiegoś smrodku, jakieś rysy na ich czekoladowo karmelowo waniliowym obliczu. Jednocześnie zdaję sobie jednak sprawę, że ich gruby beczkowy makijaż, czyni je dla wielu bardzo atrakcyjnym.

czwartek, 22 września 2011

Fetească Neagră rumuńskie wino z Murfatlar

Ukryty potencjał z ogrodu Karpat

  1. S.C. Murfatlar S.A., Trei Hectare, 2009, szczep: Fetească Neagră, apelacja: Denumire de Origine Controlata Murfatlar, region: Dobrudża, kraj: Rumunia;
    Rumuni dość samokrytycznie przyznają, że na razie nie bardzo wychodzi im promowanie  swoich win. Niestety, pomimo mojej wrodzonej, a właściwie nabytej po ukończeniu 18-go roku życia, sympatii do win środkowoeuropejskich, Cotygodniowy Blog Miłośników Wina fakt ten raczej potwierdza. Minął okrągły rok, zanim wino rumuńskie doczekało się tu wreszcie swojego wpisu. Jak na piątego największego producenta wina w Europie to dość długo. Oczywiście mogło w tym być trochę przypadku, ale uczciwie trzeba przyznać, że wina z Rumunii nie rzucają się jakoś szczególnie w oczy na winiarskich półkach. Przeciwnie, raczej gdzieś w ukryciu zbierają sklepowy kurz, żeby inni mogli błyszczeć w pełnej krasie. Może właśnie dlatego warto te brzydkie kaczątka świata wina zauważyć. Nieprzekonanym pozwolę sobie zwrócić uwagę na zakończenie przywołanej wyżej baśni Andersena;
  2. Wygląd: Trei Hectare z autochtonicznej rumuńskiej odmiany Fetească Neagră miało rubinową barwę o niezbyt szaleńczym natężeniu;
  3. Nos: pół wiadra wiśni, a właściwie ich słodszego wcielenia-czereśni. Trzy czerwone papryki, dwie szczypty pieprzu, pół filiżanki zimnej zielonej herbaty i na zakończenie pół garści ziemi, jak na wino o nazwie trzy hektary przystało. Ilości przybliżone, ale tak mniej więcej pachniało Fetească Neagră z okolic Konstancji;
  4. Smak: minimalny resztkowy cukier przyjemnie wino zmiękczał. Niewielkie taniny i kwasowość potęgowały dodatkowo odczucie lekkości. Żeby nie było jednak za mdło, na finiszu Trei Hectare łapało szorstką herbacianą goryczką;
  5. Cena: 9 EUR. Trei Hectare Fetească Neagră to zwiewne, roztańczone wino, które swoim optymizmem zaraziłoby nawet naszych komentatorów sportowych. Pijąc je można się poczuć jak na cygańskim weselu albo przynajmniej jak na planie jednego z filmów Emira Kusturicy.
Z opinią że Rumunia potrafi robić świetne wina zgadza się niemal każdy. Tyle, że niektórzy jednym tchem dodają, że dotyczy to zwykle niedużych niezależnych winnic, a znaczna część produkcji rumuńskich molochów pogrążona jest w przeciętności. Chcąc zmierzyć się z tą teorią, wybrałem wino państwowego niegdyś giganta S.C. Murfatlar S.A. Moim zdaniem teoria się nie obroniła, choć trzeba dla pełniejszego obrazu wspomnieć, że Trei Hectare to najlepsza etykieta S.C. Murfatlar S.A.

poniedziałek, 12 września 2011

Auxerrois holenderskie wino z Limburgii

Robić wino każdy może

  1. Wijngoed Thorn, Auxerrois, 2009, szczep: Auxerrois apelacja: Landwijn uit Limburg, region: Limburgia, kraj: Holandia;
    Holendrzy pozazdrościli Belgom produkcji wina w Limburgii i też zakasali rękawy nad kadziami fermentacyjnymi. Kraj o tyle ciekawy winiarsko, że najpopularniejsze w Holandii odmiany (Auxerrois, Riesling, Phoenix, Seyval Blanc, Dornfelder, Regent, Rondo, Pinot Noir) brzmią wyjątkowo znajomo miłośnikom polskich win. Tu podobieństwa się jednak kończą, jako że Holandia w porównaniu do Polski to, przynajmniej na razie, prawdziwy winiarski gigant produkujący rocznie prawie 1,5 miliona butelek;
  2. Wygląd: etykieta Auxerrois z Wijngoed Thorn przypominała etykiety umieszczane na swoich wyrobach przez nasze rodzime spółdzielnie spożywcze w latach 80-tych. No ale nie o etykietę w końcu w winie chodzi. Auxerrois miało jasnożółtą barwę z wyraźnym zielonym refleksem. Po uwolnieniu wina ze zgrabnej alzackiej butelki, w kieliszku zrobiło się dość tłoczno od bąbelków dwutlenku węgla, co jednoznacznie wskazywało na delikatną wtórną fermentację;
  3. Nos: mocno cytrynowy i mineralny. Chciałoby się powiedzieć czarno-biały, przy czym nie ma w tym określeniu nawet nuty mojej dezaprobaty. Po prostu niezbyt złożony;
  4. Smak: Auxerrois smakowało jak pokrojona drobno cytryna, tyle że ktoś zamiast na desce do krojenia posiekał cytrynę na kawałku wilgotnego kamienia. Co ciekawe kwasowość w tym winie, choć oczywiście znaczna, nie demolowała całej zawartości butelki. Owszem, wino jednoznacznie cytrynowe, ale była to dojrzała cytryna, dodatkowo w łagodzącym kwasowość towarzystwie mokrych skał. Auxerrois wcale się nie śpieszyło, żeby zniknąć z podniebienia;
  5. Cena: 13 EUR, tyle musiałem zapłacić, żeby po raz kolejny przekonać się, że z produkcją wina jest jak ze śpiewaniem, czyli – „każdy może – jeden lepiej drugi…”. Przy czym winiarze z Thorn wcale nie fałszują i choć może nie jest to opera, to całkiem przyjemne się tego słucha.

    Porównując na początku wpisu popularne odmiany, trochę wywołałem niderlandzko-polską rywalizację winiarską. Nie zamierzam się z tego wycofywać, ale przyznam uczciwie, że Holendrzy podnieśli poprzeczkę dość wysoko. Oczywiście, maksymalnie się mobilizując, stać naszych winiarzy, żeby ją przeskoczyć.

poniedziałek, 5 września 2011

Sekt wino musujące z Niemiec

Volkswino z bąbelkami

  1. Henkell & Co Sektkellerei KG, Henkell Trocken, bezrocznikowe, wino musujące - Sekt, szczepy: bliżej nieokreślone lokalne (prawdopodobnie ich rodzaj i proporcje zmieniają się na tyle często w procesie wytwarzania kolejnych milionów butelek, że producent postanowił użyć tego niezwykle uniwersalnego sformułowania), Niemcy;
    Ilekroć mam kupić wino musujące, mój wzrok, w zależności od okoliczności materialnych, błądzi po kolejnych półkach z Szampanami, Crémant, Cava, Prosecco lądując, od czasu do czasu, na półce gdzieś na wysokości kolan - z niemieckimi winami musującymi Sekt. Oczywiście niektóre Sekt są produkowane metodą tradycyjną (méthode champenoise) osiągając przy tym również szampańskie ceny, ale nie taki Sekt jest bohaterem tego wpisu.
  2. Wygląd: wino o kolorze jasnożółtym, niemal przezroczystym. Dość duże bąbelki powietrza katapultowały się z kieliszka wyjątkowo sprawnie i szybko. Przy Henkell Trocken trzeba się śpieszyć, przynajmniej jeśli chce się je mieć w wersji musującej;
  3. Nos: niezbyt intensywny, za to niespodziewanie dynamiczny. Na początku Henkell pachniał zielonymi jabłkami z odrobiną cytrusów. Po kilkuminutowym pobycie w kieliszku jabłka zdążyły dojrzeć i pojawił się aromat który przypominał mi zapach brzoskwiń z puszki, a właściwie syropu w którym zwykle są zanurzone. Im bardziej wino się ogrzewało i oddychało, tym robiło się bardziej słodko; 
  4. Smak: dużo czerwonych dojrzałych jabłek, śmiało poczynający sobie resztkowy cukier i próbująca resztkami sił to wszystko okiełznać kwasowość;
  5. Cena: Jak na wino za 4,24 Euro Henkell Trocken dostarczył mi nieoczekiwanie dużo, a co najważniejsze, pozytywnych wrażeń. Henkell & Co Sektkellerei KG podjął się ambitnego zadania: poprawiania nastroju ludziom w blisko 70 krajach, dysponując rok rocznie orężem kilkudziesięciu milionów butelek. Trzeba przyznać, że wywiązuje się z niego zupełnie dobrze.

    Wina musujące potrafią zatrzymać chwilę jeszcze bardziej, niż czynią to ich pozbawieni bąbelków kuzyni. Jest coś magicznego w otwieraniu z hukiem ich zgrabnych butelek co sprawia, że na długo zostaje nam w pamięci z kim i kiedy je piliśmy. Wydawałoby się, że za takie doznania zawsze trzeba słono płacić. Na szczęście z odsieczą przychodzi Sekt, który niczym znana marka niemieckiego samochodu, zapewnia namiastkę luksusu w przystępnej cenie.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Białe wino z regionu Cahors

Vin de Pays du Lot o królewskim pochodzeniu

  1. Cháteau de Cayx, La Cigaralle, 2007, apelacja: Vin du Pays du Lot, szczep: Chardonnay, Francja;
    Cháteau de Cayx to posiadłość będąca własnością duńskiej rodziny królewskiej w gminie Cahors. Duńczycy nie trafili tu jednak przypadkowo, a za sprawą pochodzącego z tych stron męża królowej Małgorzaty II, księcia Henryka Laborde de Monpezat. Oczywiście nawet królewskie wpływy nie czynią możliwym produkcji białego wina w Cahors pod zarezerwowaną wyłącznie dla czerwieni apelacją Cahors AC. I w ten sposób skromne regionalne Vin de Pays z departamentu Lot trafiają na królewskie przyjęcia dworu w Kopenhadze.
  2. Wygląd: butelkami z Cháteau de Cayx można by z powodzeniem wbijać gwoździe z tym zastrzeżeniem, że tylko te najlepszej jakości byłyby w stanie to przetrwać.  Butelka jest z tak grubego szkła, że sama w sobie waży prawie kilogram. Co do jej zawartości, to ma ona żółty, dość głęboki kolor;
  3. Nos: po zanurzeniu nosa w kieliszku ten prawie oszalał od nadmiaru wrażeń. Dopadły go niemal jednocześnie morele, cytryny, dojrzałe melony. W sukurs przychodziły im czerwone greipfruty, odrobina mięty i znaczne ilości szałwi. Naprawdę się działo; 
  4. Smak: po takim nosie moje oczekiwania były prawie tak wielkie jak odległość z Cahors do Kopenhagi. I jak to niestety czasami bywa, wino w ustach nie sprostało winu w kieliszku. Oprócz przyjemnej cytrynowej kwasowości niewiele się działo. Dopiero na finiszu dawały o sobie znać morele, brylujące tak przecież w aromacie. Miłym zaskoczeniem była długość wina, która całkiem dzielnie wytrzymywała próbę czasu;
  5. Cena 10,75 Euro. Wąchając to wino rzeczywiście można się poczuć jak na królewskim przyjęciu, tyle że smak La Cigaralle dość stanowczo sprowadza na ziemię. Wino z nosem za 25 Euro i ze smakiem gdzieś za jedną trzecią tej wartości. Podsumowując, całkiem ciekawie i za przyzwoite pieniądze.

    Na zakończenie pozwólcie mi podzielić się następującą refleksją: Nie bójmy się Vin de Pays (przemianowanych stopniowo na Indication Géographique Protégée)! Nie dość że nie gryzą, to jeszcze zdają się być mniej zainteresowane zawartością naszych portfeli.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Vin jaune czyli żółte wino z francuskiej Jury

Żółte wino o kolorze...bursztynowym

  1. Caves de la Muyre, Vin Jaune, 2001, apelacja: Côtes du Jura AOC, szczep: Savagnin, region Jura, Francja;
  2. Kolor: wbrew temu co podpowiada słownik francusko-polski określiłbym go jako bursztynowy. W karafce prezentuje się jeszcze bardziej okazale niż w kieliszku. Lubię po otwarciu butelki przelać wino do karafki. Robię to także wtedy kiedy nie jest moim zamiarem jego napowietrzenie, czyli kiedy jestem zorientowany na czysto estetyczne doznania. Zanim o nosie, jeszcze słowo o butelce. Jeśli ktoś wybiera wina pod kątem różnorodności objętości i kształtu butelek (czego wykluczyć przecież nie można), to vin jaune będzie dla niego prawdziwym trofeum. Niska, pękata butelka o objętości 0,62 litra to znak rozpoznawczy vin jaune z Jury;
  3. Nos: tak intensywny, że zaraz po odkorkowaniu butelki zapach rozniósł się po całej kuchni. W kieliszku vin jaune pachniało migdałowym olejkiem do ciasta, orzechami, a co jakiś czas przebijał się aromat podsuszonej skórki pomarańczy. W winie nigdy nie wiadomo co i kiedy się poczuje. Zdarzało mi się nie raz, że jakiś aromat ujawniał się dopiero przy ostatnim kieliszku. Pamiętam też historie zagubionych gdzieś na zawsze zapachów, które przysiągłbym, że na początku czułem. Zdarzają się wreszcie i takie, które pojawiają się i znikają rytmicznie w określonych odstępach czasu jak i takie, które robią to bardziej chaotycznie, zazwyczaj w najmniej oczekiwanych momentach; 
  4. Smak: zaczynało się dojrzałymi jabłkami, które powoli ustępowały miejsca morelom i orzechom. Dawało o sobie znać lekkie utlenienie, które ja odbieram jako  charakterystyczny brak smaku na środku języka. Na finiszu przyjemna goryczka. Wino dłużyło się na podniebieniu do tego stopnia, że zacząłem się poważnie zastanawiać czy będę je czuł jeszcze nazajutrz;
  5. Cena 17 Euro, stanowiąca dolną granicę cen vins jaunes, które do tanich nie należą. Żółte wina z Jury mają swój niepowtarzalny styl, który można uwielbiać, bądź być go po prostu ciekawym. Siebie zaliczyłbym do tej drugiej kategorii i tak długo jak ktoś nie każe mi pić vin jaune co tydzień, chętnie będę co jakiś czas do nich wracał. Zwłaszcza w towarzystwie twardych dojrzałych serów.
Vins Jaunes dojrzewają w beczkach przez co najmniej 6 lat, w ciągu którego to czasu prawie 40% ich objętości wyparowuje. Beczki nie są uzupełniane nowym winem, a na powierzchni starzejącego się vin jaune powstaje izolująca warstwa drożdży, zupełnie jak przy produkcji Fino w hiszpańskim Jerez. To właśnie dzięki jej powstawaniu, wina nie są mocno utlenione. Wraz z wiekiem nabierają jednak coraz więcej aromatów i smaków nieowocowych, tracąc jednocześnie bezpowrotnie owocową świeżość. Takie właśnie eksperymenty przeprowadza się na białej odmianie Savagnin we francuskim regionie Jura, a za ich efekty bierze naprawdę duże pieniądze.

poniedziałek, 15 sierpnia 2011

Belgijskie wino z Flandrii

Wino z serca Europy

  1. Wijnkasteel Genoels-Elderen, Chardonnay Blauw, 2009, szczep: Chardonnay, apelacja: Haspengouwse AOC, region: Limburgia, Flandria, kraj: Belgia;
    Dlaczego w Belgii więcej wina produkuje się w płaskiej jak stół i położonej na północy kraju Flandrii, a nie w bardziej rolniczej Walonii na południowych stokach Ardenów, pozostanie chyba słodką tajemnicą belgijskich winiarzy. Winiarnia Genoels-Elderen to najstarszy i największy producent wina w Belgii produkująca, nota bene, 110 000 butelek rocznie. Jeśli ktoś do tej pory kojarzył Belgię tylko z piwem to czas, żeby oddał sprawiedliwość belgijskim winiarzom;
  2. Wygląd: zacznę nie od wyglądu wina, a butelki. Tak trudno wina do kieliszka jeszcze mi się nie nalewało, przynajmniej sobie nie przypominam. To wszystko za sprawą szyjki butelki, która grubością przypominała raczej butelkę do mleka. Trzeba nie lada skupienia, żeby Chardonnay trafiło tylko do kieliszka. Poza tym butelka okazuje się dla mnie kłopotliwa po jej opróżnieniu, jako że pojemniki na szkło w moim sąsiedztwie nie przewidują szkła o kolorze… niebieskim. Samo wino miało kolor jasnej cytryny;
  3. Nos: wycofany, ukryty prawie jak informacje o produkcji wina w Belgii. W kieliszku jednak stopniowo się otwierał ujawniając zapachy dębowej beczki, cytryn i odrobiny winogron;
  4. Smak: po trochę zbyt nieśmiałym nosie smak zaatakował z pełnią wiary we własne możliwości. Tony cytryn z odrobiną beczki na finiszu. Mocna kwasowość nie pozwalała znużyć się Chardonnay Blauw nawet na chwilę. Nie wiem czy było to zamiarem Flamandów z Genoels-Elderen, ale wyszło im swoiste połączenie Chablis z Meursault. Oczywiście mam na myśli porównanie pewnych cech wina, a nie ogólnej jakości. Wino spędziło kilka miesięcy we francuskiej beczce co w przypadku białych win odbija się zaraz na aromacie i smaku. Najkrócej rzecz ujmując, wino pachniało jak najtańsze, marketowe Mersault, a smakowało jak średniej klasy Chablis;
  5. Cena: 15 EUR, która potwierdza niestety zasadę, że cena wina rośnie odwrotnie proporcjonalnie do ilości słońca w winnicy. Chardonnay Blauw jest jednak przyzwoitym winem, którego nie powstydziliby się także w winiarskich krajach na południu Europy. Z tą różnicą, że sprzedawaliby je o 5-8 EUR taniej.

    Na zakończenie krótka refleksja o Belgii która, moim zdaniem, jest drugim najlepszym na świecie po Francji miejscem do kupowania win francuskich, takoż luksemburskich po Luksemburgu i prawdziwym rajem dla miłośników (jeśli tacy w ogóle istnieją) win z Flandrii i Walonii.

niedziela, 7 sierpnia 2011

Białe Porto

Białe wcielenie Porto

  1. Sandeman, White Porto, bezrocznikowe, 2007, szczepy: bliżej nieokreślone, białe lokalne odmiany, na których z łatwością można sobie złamać język, apelacja: Vinho DO Porto Garantia, kraj: Portugalia;
    Z białym Porto jest trochę jak z wyjazdem na narty do Iranu. Wiadomo że można, tyle że nie z nart Iran słynie, podobnie jak wzmacniane wina Porto nie ze swojego białego wcielenia. A jak już się tam pojedzie, to trudno narzekać, że w Austrii lepiej, podobnie jak doznać olśnienia, że jednak nie ma to jak czerwone Porto;
  2. Wygląd: wino o kolorze znalezionego na wakacjach nad Bałtykiem bursztynu. Mniej ruchliwe w kieliszku ze względu na swój 19,5% alkohol i wcale nie mały cukier;
  3. Nos: orzechy laskowe, wanilia i świeże morele. Wino wąchałem jak Pan Bóg przykazał w 8-10º C (bardziej owocowe) oraz wbrew wszelkiej logice w 20º C (wtedy niepodzielnie panowały orzechy);
  4. Smak: słodycz, ale daleka jednak od tej syropowej. Może to i lepiej, bo przy większym jej natężeniu, biorąc pod uwagę rachityczną kwasowość i prężący się tu niczym kulturysta alkohol, wino mogłoby działać jak środek nasenny, gwarantujący nazajutrz ból głowy. Zaczynało się morelowo, kończyło orzechowo i... bardzo alkoholowo. Alkohol drapał w gardło do tego stopnia, że w pewnym momencie miałem ochotę sięgnąć po wodę, a sugestia producenta o ewentualnej możliwości picia z lodem wydała się trochę mniej niedorzeczna. W czerwonym Porto smak jest na tyle intensywny, że w większości przypadków radzi sobie z potężnym alkoholem. W delikatniejszym natomiast z natury białym, okazuje się trochę bezsilny wobec przebijających dach procentów;
  5. Cena: 9,75 EUR za litrową butelkę, którą po otwarciu spokojnie można pić przez kilkanaście dni. Białe Porto ustawiłbym w jednym rzędzie z whisky, cygarami i tym podobnymi rozrywkami dla prawdziwych twardzieli. Tylko schowajcie dobrze butelkę, bo żona jak nic użyje zawartości do celów kulinarnych. Nadawałoby się znakomicie.

    Jak uzyskać słodkie wino, w dodatku o stężeniu alkoholu znacznie przekraczającym naturalne możliwości drożdży? W portugalskim regionie Porto do częściowo tylko przefermentowanego moszczu (a więc zawierającego jeszcze znaczne ilości cukru) dodaje się spirytus winny, który skutecznie zatrzymuje fermentację - zachowując w ten sposób w winie słodycz i podnosząc jednocześnie znacząco zawartość alkoholu.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Mozelski Riesling z Niemiec

Luksembursko-niemiecka rywalizacja nad Mozelą

  1. Weingut Dr. H. Thanish Erben Müller-Burggraef (Niemieccy winiarze życia konsumentom nie ułatwiają, przykład - łatwa do zapamiętania trzydziesto-siedmio literowa nazwa producenta), Riesling Spätlese Trocken, 2007, apelacja: Mosel, winnica Graacher Himmelreich, szczep: Riesling, Niemcy.
    Tydzień temu był mozelski riesling z Luksemburga, dziś będzie z Niemiec. Zobaczymy, co je łączy a co dzieli, oprócz niespełna 60 km wzdłuż Mozeli;       
  2. Kolor: złoty - znacznie ciemniejszy niż luksemburski odpowiednik. Można to częściowo tłumaczyć faktem późnego zbioru (spätlese), co oznacza że grona długo pozostawały na krzewie, mając wystarczająco dużo czasu na osiągnięcie pełnej dojrzałości;
  3. Nos: niezbyt intensywny, przede wszystkim morelowy z odrobiną miodu. Zupełnie jak w słodkim winie. Nie uwierzę w jego wytrawność dopóki nie spróbuję! Oprócz tych tokajowych aromatów jest i zapach, który nieodłącznie kojarzy mi się z okolicami dystrybutora na stacji benzynowej;
  4. Smak: początek to ostra, wręcz limonkowo-zielono-jabłkowa kwasowość, która szybko znika ustępując miejsca słodkim morelom. Dodatkowo na finiszu w tył gardła drapie odrobina miodu. Co do wytrawności, to wszyscy wiedzą, że etykieta (w przeciwieństwie nierzadko do kontretykiety) nie kłamie, więc wino (patrz trocken) jest jednak mocno wytrawne. Riesling od Dr. H. Thanish itd... to niemal dwa wina w jednym. Połączenie wytrawnego ostrego Kabinetta ze słodkim Beerenauslese. Zmienia całkowicie swój charakter, potrzebując do tego ledwie kilku sekund w ustach;
  5. Cena: 17,75 EUR. Niestety, w Niemczech owoce na krzaku nabierają nie tylko dojrzałości ale i ceny. Dodatkowo swoje robi dobra reputacja Mozeli oraz często tarasowe położenie na stromych brzegach rzeki winnic, co z kolei nie ułatwia pracy winiarzom. Niemniej jednak miałbym lepsze samopoczucie gdybym za Rieslinga z winnicy Graacher Himmelreich zapłacił o 3-4 EUR mniej. Podsumowując, solidne wino o dwóch twarzach.
Na koniec obiecane na początku, a zaniedbane nieco we wpisie porównanie do luksemburskiego rieslinga z tego samego rocznika. Riesling z Domaine de L’Etat jest znacznie bardziej mineralny i aromatyczny. Poza tym sprawia wrażenie wina bardziej uporządkowanego i eleganckiego, a jednocześnie bardziej złożonego. Niemiecki odpowiednik nieco chaotyczny, ale w całej tej zmienności, niepozbawiony uroku.

poniedziałek, 25 lipca 2011

Luksemburskie wino znad Mozeli

Jak Luksemburg się i wino promuje

  1. Domaine de L’Etat, Riesling Premier Cru, 2007, szczep: Riesling, apelacja: Moselle Luxembourgeoise Appellation Controlée, kraj: Luksemburg;
    Domaine de L’Etat to rządowa winnica, której celem jest promocja kraju i przemysłu winiarskiego w Luksemburgu. Produkowane w niej wina nie są dostępne w sklepach, a jedynie podawane przy okazji przeróżnych, bardziej czy mniej oficjalnych, spotkań państwowych. W kontekście ostatnich kontrowersji związanych z wyborem wina na polską prezydencję w Radzie Unii Europejskiej, rozwiązanie godne przeanalizowania. Udało się nad Mozelą, więc pewnie udałoby się nad Wisłą. Ciekawe tylko co na to podatnik?;
  2. Wygląd: jak każdy szanujący się Riesling, wino znajdowało się w smukłej zgrabnej butelce. Oczywiście w winie nie o kształt butelki chodzi, ale każdy może mieć przecież swoją ulubioną. Kolor jasno złoty, dość gęste, wolno spływało po kieliszku tworząc charakterystyczne zacieki;
  3. Nos: dużo nafty, startych i odstawionych na chwilę dojrzałych jabłek (mnie jabłka pod taką postacią kojarzą się nieodłącznie z przeziębieniami w czasach, kiedy mój wiek określało się przy użyciu jednej cyfry), nieco kurzu zza łóżka czy gdzie go tam kto zbiera, odrobina melona;
  4. Smak: Bardziej naftowe niż owocowe, o oleistej konsystencji. Z owoców obecne oczywiście jabłka z lekkim wsparciem czerwonego grejpfruta. Dobra kwasowość, której jest tu w sam raz, żeby pomagać, a nie przeszkadzać całej reszcie;
  5. Cena: pisałem, że wino niedostępne jest w sklepach i nie w sklepie je kupiłem. Zapłaciłem 12 EUR choć biorąc pod uwagę jego jakość, to raczej tylko zwrot kosztów produkcji. Genialne wręcz połączenie mineralności z owocami, czyli to za co Rieslingi tak się ceni, ale co tylko nielicznym z nich udaje się w pełni osiągnąć. Jakość Rieslinga z Domaine de L’Etat (Winnica Państwowa) można wytłumaczyć jedynie profesjonalizmem i skutecznością luksemburskiego rządu albo faktem, iż w jego skład wchodzą... winiarze. Tak czy tak, efekt jest piorunujący.

    Winiarski potencjał Luksemburga nie może dziwić zwarzywszy na fakt, że uprawy winorośli stanowią naturalną kontynuację znanego chyba wszystkim miłośnikom wina, niemieckiego regionu Mosel. Problemem pozostaje tylko ich dostępność, która poza Luksemburgiem i Belgią jest mocno ograniczona. Jak już jednak gdzieś je znajdziecie to bądźcie pewni, że poziomem bliżej im będzie do kolarza Andy Schleck’a niż do piłkarskiej reprezentacji tego niewielkiego kraju nad Mozelą.
    Więcej o winach z Luksemburga piszę w Magazynie Wino tu

czwartek, 14 lipca 2011

Szwajcarskie wino z kantonu Valais

Wino spod Mont Blanc

  1. Cave de la Bâtiaz SA, Dôle du Valais, apelacja: Dôle du Valais AOC, szczepy: Pinot Noir, Gamay, kanton: Valais, kraj: Szwajcaria
    Jak to dobrze, że są jeszcze miejsca na ziemi poza Beaujolais, gdzie za nic ma się aktualnie dominującą w świecie win zasadę „im ciężej tym lepiej i bez beczki ani rusz”. Pinot Noir, a zwłaszcza Gamay do herosów nie należą, co nie znaczy oczywiście, że mniej nadają się do fermentacji niż Cabernet czy Syrah. Lżej nie oznacza gorzej, przynajmniej w świecie wina;
  2. Kolor: rubinowy, chociaż mam świadomość, że kobiety znalazłyby na pewno bardziej precyzyjne określenie;
  3. Nos: przejrzałe banany (tak po pięciu dniach zapomnienia gdzieś w kuchennych czeluściach), sporo malin i trochę czereśni. Maliny pod różnymi postaciami, z przewagą jednak dżemu malinowego nad świeżymi owocami z krzaka (choć producenci tego pierwszego przekonują, że te dwa zapachy wcale się od siebie nie różnią). Na koniec trochę mokrych, a nawet lekko gnijąch liści, co zawsze dodaje winu autentyczności;
  4. Smak: przyjemna gorycz z rześką kwasowością, praktycznie bez tanin. Bananowo malinowy mus, jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało, prezentował się tu wyjątkowo elegancko, dbając równomiernie o podniebienia. Wino długo pozostawało na języku, głównie dzięki wyjątkowo zadziornej i wcale nie słabnącej z upływem czasu, goryczce;
  5. Cena: 16 CHF. To wino o jasno zdefiniowanym stylu, nie udające kogoś innego niż w rzeczywistości jest. Lekkie, praktycznie bez tanin, z niewiele ponad 12,5% alkoholem. Najciekawsze jest jednak to, że wcale mu to wszystko nie szkodzi.

czwartek, 7 lipca 2011

Słodkie wino z wyspy Santorini

Vin Santo nie tylko z Toskani

  1. Boutari, Vin Santo, 2006, szczepy: Assyrtiko 90%, Aifiri, Aibani 10%, apelacja: Appelation d’Origine Santorini de Qualité Supérieure, kraj: Grecja
    Niewielka wyspa Santorini kojarzona jest z dwoma rodzajami wina, które prawie wszystko dzieli, a tylko jedna rzecz łączy. Jest to biała odmiana Assyrtiko. Wytrawne Assyrtiko to prawdziwa brzytwa na języku: wino o potężnej kwasowości, mocno mineralne, metaliczne, o bladej barwie. Vin Santo natomiast, to słodkie, deserowe wino, o niemal brązowym zabarwieniu. Na Santorini wytwarza się je tą samą metodą co na Półwyspie Apenińskim, gdzie największą popularność zdobyło w Toskani. Fermentacja późno zebranych gron poprzedzona jest ich suszeniem na słomianych matach. W wyniku tego procesu woda odparowywuje, a grona przybierają postać słodkich rodzynek. Po zakończeniu fermentacji wino, zanim trafi na stół w towarzystwie ciasta bądź pleśniowego sera, długo dojrzewa w dębowych beczkach;
  2. Kolor: wino o brązowej niemal barwie choć bezpieczniej będzie określić je jako ciemno bursztynowym;
  3. Nos: dużo suszonych moreli, miodu, rodzynek, a nawet odrobina cynamonu. Poczułem przez chwilę zapach ciastek imbirowych, tyle że nie wiem czy był to aromat wina, czy raczej mój żołądek (a raczej podniebienie) zaczęło już podświadomie dobierać pasujące do vin santo dodatki. Nie mogło oczywiście, biorąc pod uwagę co najmniej kilkanaście miesięcy spędzonych w drewnie, obyć się bez zapachu dębowej beczki. Zrobiło się tak przyjemnie, że gdyby nie późna godzina, wyruszyłbym zapewne na poszukiwanie imbirowych ciastek;
  4. Smak: było słodko ale ani trochę mdło. Swoje robiła, słynna na całą Grecję i nie tylko, kwasowość odmiany Assyrtiko. Czy zastanawialiście się dlaczego chcąc kupić angielskiego cheesecake'a, w sklepie są często akurat wszystkie rodzaje oprócz cytrynowego? Mało jest smaków tak dobrze się uzupełniających jak słodki z kwaśnym. Kto się nie zgadza ma w życiu łatwiej, bo jego ulubionego cheesecake'a nie powinno zabraknąć. Boutari Vin Santo smakowało jak morele, które wpadły do beczki z miodem;
  5. Cena: 16 EUR. Trudno ocenia się deserowe wina bo już z samego faktu, że są słodkie, nie da ich się przecież nie lubić! Boutari Vin Santo ma jednak coś, co odróżnia dobre deserowe wina od deserowych smacznych. Świetną, równoważącą słodycz kwasowość.

    Wydawać by się mogło, że etymologii nazwy vin santo (święte wino) należałoby szukać w fakcie podawania słodkiego wina (choć dzisiejsze vin santo może także przybrać formę wytrawną) w czasie przydługawych zapewne średniowiecznych nabożeństw. Taka opinia dominuje w całym winiarskim świecie - poza Grecją, gdzie dumni mieszkańcy Santorini wywodzą nazwę vin santo od vino di Santorini, a nie żadnego tam świętego wina z Półwyspu Apenińskiego.

    czwartek, 30 czerwca 2011

    Limnio w Półwyspu Chalkidiki

    Dwa oblicza odmiany Limnio

    1. Domaine Porto Carras, Limnio, 2008, region: Chalkidiki, szczep: Limnio, apelacja: Appelation d’Origine Plagies Melitona de Qualité Supérieure, kraj: Grecja
      Porto Carras to ogromna hotelowo-winiarska inwestycja Yiannisa Carrasa, który pod koniec lat 60-ch ubiegłego wieku zaczął budować swoje imperium na Półwyspie Sithonia, na Chalkidiki. Po ponad 40 latach od pierwszych zbiorów, winnica dysponuje ogromną, nie tylko jak na warunki greckie, powierzchnią 475 ha. Uprawia są tu zarówno autochtoniczne odmiany, takie jak czerwone Limnio, czy biała Malagouzia, jak i francuską klasykę z Cabernet Sauvignon na czele. Wiedziony ciekawością czy jest możliwe, produkując około 2,5 miliona butelek rocznie wciąż dokładać przy tym należytej staranności, zdecydowałem się na prawie niespotykaną poza północą Grecji odmianę Limnio, właśnie z Porto Carras.  Zresztą nie ukrywam, że zaimponowała mi również pomysłowość specjalistów od marketingu z Domaine Porto Carras, którzy nie zawahali się wciągnąć do promocji swojego wina... Arystotelesa. Podobno odmiana Limnio była jego ulubioną, o czym miał kilkakrotnie wspominać. Niestety nie może zaprotestować, jako że jak powszechnie wiadomo, dokonał żywota jakieś 2300 lat przed wyprodukowaniem pierwszej butelki Limnio w Porto Carras;
    2. Kolor: dość ciemny rubinowy lub jak kto woli chilijski pinot noirowy;
    3. Nos: sporo wiśni, znacznie mniej jeżyn i naprawdę solida porcja ostrych przypraw z wyraźnie (ale nie nachalnie) wyczuwalną beczką. Jak już jesteśmy przy rzadkiej umiejętności zręcznego władania beczką to pozwólcie mi wyrazić swoją opinię, że Grecy opanowali tę trudną sztukę niemal perfekcyjnie. W większości win, które miałem okazję próbować, beczka subtelnie podkreślała smak, prawie nigdy go nie dominując. Oczywiście dla zwolenników szkoły, że beczki powinno być tyle, żeby nie było jej czuć, nawet taka ilość okaże się zbyt duża. W każdym razie mnie grecka szkoła beczkowania bardzo odpowiada;
    4. Smak: wiśnie, sporo pieprzu i trochę beczki. Ponad przeciętna kwasowość potęgowała odczucie świeżości. Bardzo niewielkie taniny odejmowały jednak winu, trochę brakującego tu ciężaru. Ciekawe gorzko-tytoniowe, choć nie przesadnie długie, zakończenie. Zagadką był 14% alkohol, o którym gdybym nie przeczytał na butelce, nigdy bym nie w niego nie uwierzył;
    5. Cena: 7,45 EUR. Dość przyjemne wino od greckiego olbrzyma z Arystotelesem w tle. Nie w pełni oddaje jednak możliwości odmiany Limnio, która może dawać również zdecydowanie cięższe wina.
    Kto chce się przekonać i jest gotowy na konfrontację z wagą ciężką, niech spróbuje chociażby wino Avaton z położonej 25 km na południe od Thessalonik Domaine Gerovassiliou. Tylko ostrzegam przed beczką. Przynajmniej w Avaton 2005, w którym było jej tyle, jakby wino co najmniej połowę ze swoich 6 lat życia spędziło w nowiutkiej amerykańskiej barrique. Czemu akurat nowej, amerykańskiej i tylko 225 litrowej? Na to jak bardzo wino absorbuje „drewniane” aromaty i smaki mają wpływ: wiek beczki (im jest młodsza tym szczodrzej dzieli się nimi z winem), jej rozmiar (im mniejsza tym również bardziej odbija na nim swoje piętno) i wreszcie jej pochodzenie (powszechnie przyjęło się, że amerykański dąb jest bardziej aromatyczny od swoich europejskich odpowiedników). Po kilkugodzinnej jednak dekantacji Avaton się trochę odbeczkował i pokazał naprawdę spory potencjał. No cóż, wygląda na to, że moja przedstawiona na początku wpisu teoria o zręcznym władaniu przez Greków beczką nie dotrwała nawet do jego końca. I znowu, jak to często bywa w świecie wina, pozostaje odwołać się do wyjątku potwierdzającego regułę.


    środa, 22 czerwca 2011

    Greckie różowe wino z odmiany Xinomavro z regionu Goumenissa

    Różowe wcielenie Xinomavro

    1. Aidarini Winery, Rosé, 2010, region: Goumenissa, szczep: Xinomavro, apelacja: I.G.P. Kilkis, kraj: Grecja
      Goumenissa obok pobliskiej Naoussa stanowi najbardziej rozpoznawalny punkt na winiarskiej mapie greckiej Macedonii. Obok wszechobecnego na północy Xinomavro uprawia się tu także odmianę Negoska. W wielu winnicach, zwłaszcza tych starszych,  nasadzenia wzajemnie się mieszają, a winiarze nie zawsze mają pewność gdzie zaczyna się Negoska, a kończy Xinomavro. Prawie jak w portugalskim Douro, tyle że tam mozaika szczepów jest znacznie bardziej skomplikowana. Appelation d’Origine Goumenissa de Qualité Supérieure pozwala na dodawanie do Xinomavro nawet do 40% odmiany Negoska. Dodatkowo wino obowiązkowo musi co najmniej rok dojrzewać w dębowych beczkach. Rosé oczywiście nikt na roczny pobyt w beczce nie skazał, stąd niższa, regionalna apelacja dla rosé z winnicy Christosa Aidarinisa;
    2. Kolor: barwą przypominało bardziej rosé z hiszpańskiej Nawarry, niż Kaliforni. Bardziej jasny rubin niż róż. Na uwagę zasługiwał wysoki, jak na rosé, 13,5% alkohol, który mógł zapowiadać trochę dodatkowych kilogramów w Aidarini Rosé;
    3. Nos: lodowy. To wino pachniało gałkami lodów o smaku czereśni, malin i truskawek. Dodatkowo znalazła się jeszcze czwarta – waniliowa;
    4. Smak: schłodzone czerwone owoce. Wino utrzymywało dobrą, dodającą dodatkowej energii, kwasowość. Aidarini Rosé było zdecydowanie bardziej owocowe niż landrynkowe. Poza tym miało coś co wyjątkowo cenię w każdym rosé, które w pogoni za świeżością, nie może przecież całkowicie zatracać swojego czerwono winogronowego pochodzenia. A mianowicie, na finiszu muskało lekko taninami. Wreszcie na sam koniec, wyczuwalna była jeszcze delikatna goryczka. Wszystko to razem z będącymi tu w dobrej dyspozycji owocami powodowało, że Aidarini Rosé nie szybko znikało z podniebienia.
    5. Cena: 8 EUR. To jedno z lepszych rosé jakie miałem okazję pić. Zachowujące lodową wręcz świeżość, mocno owocowe, z wyczuwalnym jednocześnie lekkim taninowym uściskiem. Wszechstronne jak uczeń, który miał piątki i z polskiego i z matematyki, a dodatkowo jeszcze wszyscy w klasie go lubili.
    Zupełnie nie rozumiem czemu tak powszechnie przyjęło się, że rosé to wino na lato. Przecież lodów nie je się tylko latem, a i na spacer wychodzi czasem zimą. Jestem zdecydowanie zwolennikiem teorii, że wszystkie wina są całoroczne, a jak komuś na to tryb życia pozwala, to nawet całodobowe.